Recenzja filmu

Gdzie śpiewają raki (2022)
Olivia Newman
Daisy Edgar-Jones
Taylor John Smith

Próba przetrwania

Nawet jeśli trudno oskarżyć producentów o pójście po kosztach i o realizacyjną niechlujność, a hollywoodzka obsada sprawdza się znakomicie, to zdjęcia są zaledwie ładne i takoż konwencjonalne,
Kya Clark (Daisy Edgar-Jones) nie ma w życiu lekko. Najpierw alkoholizm i przemoc jej ojca okazują się ponad siły matki. Po tym jak matula opuszcza familię, bierze z niej przykład rodzeństwo, jedno po drugim. Co z tego, że tatko ciężką ręką uczy Kyę samodzielności, skoro w końcu i on zostawia kilkulatkę samą sobie. Ubogiej i nieufnej, przychodzi jej dorastać w bagiennym zakątku Karoliny Północnej. Choć przyroda, jak sama wierzy, jako jedyna bierze ją w opiekę, ludzie z pobliskiego miasteczka w dziewczynie z mokradeł widzą wybryk natury. Jak by tego było mało, próba zbudowania zdrowej relacji kończy się dla niej oskarżeniem o morderstwo. Winna? Nie dla Toma (David Strathairn), emerytowanego prawnika, który dostrzeże w niej ofiarę. To właśnie jemu opowie swoją historię.




Filozoficzna "Zagadka Kaspara Hausera"? A może kryminalna zagadka rodem z "Zabić drozda"? Ekranizacja bestsellerowej powieści Delii Owens przypomina raczej zmielonego przez popkulturę "Waldena" z romantycznym porywem serca i ckliwym westchnieniem jako naczelną ambicją. Jeśli wolicie inaczej: "Gdzie śpiewają raki" to przefiltrowany przez (nad)wrażliwość Nicholasa Sparksa ("Pamiętnik") melodramat przez małe "m". Od początku pozbawiony suspensu, koniec końców niedorzecznie prościutki kryminał sądowy jest jedynie pretekstem do zaserwowania romantycznych i ekologicznych bon motów, których nie powstydziłby się Paulo Coelho. Spisana przez Lucy Alibar ("Bestie z południowych krain") opowieść o unii człowieka z przyrodą ubrana zostaje w szatki realizmu magicznego w komfortowo-instagramowej estetyce. Niestety, nadmiaru ckliwości Instagram by nie pomieścił i trafiło toto na duży ekran.

Nazwiecie mnie cynikiem i przemądrzalcem, a ja uważam po prostu, że nawet eskapizm może świadczyć o trzeźwości myślenia. A na pewno powinien mieć swoje granice. Wyznaczyć je mogłaby na przykład nieco bardziej zniuansowana charakterologia – która nie sprowadza bohaterów do bycia od początku do końca złymi albo dobrymi – lub realia niezapominające o rzeczywistości, z której się wywodzą. Wyjęta z południowo-amerykańskich lat 60. historia niezepsutej przez cywilizację outsiderki realizuje fantazję o świecie, w którym dzikość bohaterki wyczytujemy chyba tylko z jej sarnich oczu. Cera żyjącej na łonie przyrody samotniczki jest oszlifowana ze skaz, a jej dłonie mają delikatność porcelany. W świecie wyreżyserowanym przez Olivię Newman Kya stanowi odzwierciedlenie idylli, w której dziwnym trafem żyje.



Wypada zapytać, gdzie podziała się surowość przyrody sławiona przez autorkę literackiego pierwowzoru (z zawodu zoolożkę). Na ekranie o zimie tylko się wspomina, z dwunastu godzin dnia istnieje głównie ta złota, bagna są przewidywalne jak pocztówka z wakacji, a wiatr istnieje po to, by zamienić się w listne tornado dla całującej się w jego wnętrzu pary. Przyroda przypomina Babcię Wierzbę z "Pocahontas"; drapieżnik w rodzaju krokodyla nie ma tu wiele do gadania. W konkretnej historyczno-geograficzno-społecznej rzeczywistości rasa też nie ma żadnego znaczenia, za to uprzejma biała piękność o niemal karykaturalnie niewinnym spojrzeniu może okazać się wrogiem publicznym numer jeden. Choć dzieci się tu porzuca, przemoc domowa jest na porządku dziennym, bieda paraliżuje, a wymiar sprawiedliwości pozostawia sporo do życzenia, twórcy estetyzują ubóstwo i od estetyzacji uciec nie chcą. Jak się rzekło, jest w tym eskapistyczna metoda, lecz jest i sprzeczność.



"Gdzie śpiewają raki" stanowi opowiadaną w pierwszej osobie parafrazę spotkania śpiącej w najwyższej wieży królewny z równie wrażliwym blond królewiczem (Taylor John Smith), bez którego tamta nie odważyłaby się wystawić głowy na świat. Każdemu – jego fantazja, szczególnie jeśli lubi się starsze niż kino klisze. I nawet jeśli trudno oskarżyć producentów o pójście po kosztach i o realizacyjną niechlujność, a hollywoodzka obsada sprawdza się znakomicie, to zdjęcia są zaledwie ładne i takoż konwencjonalne, multum retrospekcji komplikuje nieskomplikowane, a informacyjnie przerysowana, cierpiąca na dosłowność proza z offu zdaje się zakazywać widzom myślenia. Tam, gdzie śpiewają raki, myśli są grzechem, a uczucia cnotą. Kto cierpi na niedobór tych ostatnich, niech pędzi do kina. Za ich jakość jednak nie ręczę.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones